Marzenie światowego, a przynajmniej europejskiego świata ultra uległo pewnej organizacyjnej zmianie. Myślę oczywiście o mistycznym dla wielu festiwalu Ultra Trail du Mont Blanc we Francji, który był (i jest) przez lata celem wielu biegaczy. Jego olbrzymia popularność doprowadziła, nie tylko do konieczności uzbierania odpowiedniej ilość punktów pokazujących doświadczenie biegacza, aby mógł pobiec w wymarzonym dystansie, ale jeszcze trzeba mieć dużo szczęścia w losowaniu kwalifikacyjnym… Od edycji 2023 zwykłe punkty kwalifikacyjne, zbierane za ukończenie innych „certyfikowanych biegów” to za mało. Będzie trzeba zdobyć punkty, nazywane “kamieniami biegowymi” (ang. running stones) w jednym z 25 biegów na całym świecie, które UTMB przejęło lub weszło w ścisłą współpracę. Nie jest moją rolą ocenianie tego kroku, a ponieważ jest tyle fantastycznych miejsc do zobaczenia przez pryzmat ultra rywalizacji i podróży, mam do tego stosunek dosyć chłodno obojętny.
Mi nie udało się zakwalifikować na covidowy, a finalnie anulowany start na około masywu Mont Blanc w 2020, ani też rok później. W tym roku ze względu na inne stumilowe plany, do losowania nie podszedłem. Ale o tym przy innej okazji 😉
Kilkanaście kilometrów od trójstyku Włoch, Austrii i Słowenii oczywiście, jest górska niewielka miejscowość Kranjska Góra. Tutaj jest baza i meta zawodów Julian Alps Trail Run. Mnogość proponowanych dystansów (10, 15, 30, 60, 100 oraz 170 km) dla biegaczy na różnym poziomie zaawansowania może być super okazją do rodzinnego uczestnictwa w imprezie czy zebrania paczki znajomych na ciekawy wyjazd na południe Europy. Po więcej szczegółów technicznych odsyłam na stronę imprezy.
Wracając do samego miejsca organizacji imprezy szczerze gratuluję organizatorom. W tym niespełna dwutysięcznym miasteczku oraz jego okolicach jest wszystko co potrzebne dla ciała i duszy ultra podróżnika oraz jego towarzyszy. Są dobrze zaopatrzone sklepy, restauracje z lokalnym i śródziemnomorskim jedzeniem, wspaniałe widoki,a także dużo miejsc wartych zobaczenia w okolicy,,
Żal ominąć
My dotarliśmy na Słowenię nietypowo, bo od chorwackiej strony po krótkim extra urlopie na wyspie Krk. Pierwszy przystanek został zaplanowany w niewielkiej stolicy kraju – Lubljanie. Spacer uliczkami wzdłuż rzeki Lubljanicy przecinającej miasto jest warty polecenia. Da się wyczuć śródziemnomorską atmosferę i wolniej mijający czas. Mosty łączące brzegi mają urokliwy charakter, a na szczególną uwagę zasługuje ponad 120-letni Most Smoków. Nad centrum miasta góruje Wzgórze Zamkowe z budowlą o początkach w XII w. Nie będę polecał kolejki, którą można się tam dostać, ponieważ sam spacer jest bardzo przyjemny i nawet po wcześniejszych zawodach nie będzie stanowił dla nikogo problemu, a widok jest tego wart, bo poza panoramą miasta widać w oddali w dobrą pogodę zarys Alp Julijskich – w moim przypadku nie odległego w czasie miejsca zmagań na 170 kilometrowej trasie.
W drodze do Kranjskiej Gory przejeżdżaliśmy przez miejscowość Bled z jeziorem o tej samej nazwie. To urokliwe miejsce, ze skalistą wysepką i kościołem, a na skalistym brzegu szmaragdowego jeziora wznosi się jeden z najstarszych zamków w Słowenii.
Kranjska Gora
Niewielka, ale bardzo urokliwa miejscowość otoczona wysokimi górami. Jestem przekonany, że jest miejscem turystycznym również dla Włochów i Austriaków, których granice są dosłownie kilka kilometrów dalej. Około 4-5 km od miasta jest kolejne jezioro – Jasna. Znacznie mniejsze, jednak moim zdaniem dużo bardziej fotogeniczne, mimo zagospodarowanego otoczenia jest dzikie z niesamowitym kolorem i górami w tle. Można tam podjechać autem (problem z parkingiem), a najlepiej udać się na spacer ścieżką wzdłuż rzeki Piśnica, która łączy jezioro z Kranjską Gorą. Ja miałem okazję być tutaj świtem na przedstartowym rozruchu… Bajka!
Ruska Droga i dolina Soca
Jadąc dalej drogą od Kranjskiej Góry przez jezioro Jasna będziemy się coraz bardziej wznosić, aż na wysoką na 1611 m n.p.m. przełęcz Vrsic. Droga powstała w trakcie I wojny światowej i była budowana przez rosyjskich jeńców wojennych stąd jej nazwa – Ruska Cetsa (Ruska Droga). Jest wyjątkowo kręta, z ponumerowanymi zakrętami do 50 na odcinku około 24 km. Przeciętny kierowca nie powinien się jednak obawiać – jest wystarczająco szeroka i pozwala na komfortową jazdę autem osobowym. Przejazd nią jest możliwy poza sezonem zimowym i jest bezpłatny, a górujące po jej bokach szczyty mogłyby przy dłuższym pobycie dostarczyć wiele przyjemności dając ze sobą obcować w trakcie spacerów licznymi szlakami w tym fragmentem legendarnej Via Alpiny.
Między wspomnianą przełęczą Vrsic a miejscowością Bovec, do drogi dołączą rzeka Soca. Miejscami wcina się swoim szmaragdowym energicznym nurtem na kilkanaście metrów w skaliste podłoże. Warto zatrzymać się w dozwolonym miejscu przy drodze i przespacerować się wzdłuż tej wyjątkowej doliny.
Z racji, że Kranjska Gora nie jest miejscowością rozległą to wszędzie mieliśmy blisko, w tym do biura zawodów mieszczącego się na sali gimnastycznej w ośrodku sportowym. Dużo pomocnych wolontariuszy zorganizowało szybkie odebranie pakietu startowego. Zostałem dodatkowo poproszony o rozmowę na temat startu, motywacji, doświadczenia i ogólnych wrażeń jakie wywarła na mnie Słowenia. Bardzo ciekawe doświadczenie 🙂
Na start do miasteczka Kobarid zawiózł nas bus pokonując ponownie Ruską Drogę z epickimi widokami na okalające ją Alpy. Przed ceremonialnym odliczaniem 3, 2, 1, organizatorzy z głośników podgrzewali i tak ciepłą atmosferę. Start był w samo południe, a bezchmurne niebo, dzieci i lokalsi stojący przy uliczkach nadali tym pierwszym metrom niesamowitą atmosferę.
Pierwsze kilometry prowadziły asfaltem, który szybko przeszedł w fajny cross i pierwsze metry pionu. Było nas ledwie trzydzieści kilka osób, niemniej poza mną i Słoweńcami, były jednocześnie zawodniczki i zawodnicy z kilku krajów europejskich i jeden zawodnik z USA. Pierwsze kilkanaście kilometrów i pierwszy skromny punkt kontrolny. Pamiętam owoce, które pochłaniałem przez całe zawody z wielka pasją. Ogólnie miało być chłodno, a była patelnia. Jeden z zawodników, biegł bez koszulki, w samym plecaku. Nie wiedziałem, że dwa dni później stanę obok niego na podium…
Ciężko mi opisywać każdą górkę, zakręt czy widok. Trasa była poprowadzona na około Triglavskiego Parku Narodowego. Krajobrazy pierwszego dnia to przekrój wszystkiego co możliwe poza wysokimi górami, co nie znaczy, że nie było pod górę :). Do samego wieczora zdarzali się turyści na szlakach, których największe zagęszczenie było w dolinie rzeki Tolminka, gdzie bliskość górskiego potoku i zieleń lasu zapewniała rajski chłód.
Witając się z nocą w lesie wbiegłem z innym zawodnikiem na kolejny punkt. Wolontariusze powiedzieli, że odgłosy jakie będzie serwował las nocą to jelenie. I faktycznie byki zaznaczały swoją obecność praktycznie do samego świtu, nadając niesamowitego klimatu całej nocy. Wtedy dowiedziałem się wychodząc pierwszy z punktu, że jestem czwarty… to była niespodzianka, a bieg tak naprawdę się zaczynał, bo nie trwał nawet 10 godzin.
Noc minęła bardzo szybko i bieganie w jej trakcie uważam za kwintesencję ultra. To moment kiedy można wejść nie tylko w ciekawą relację z samym sobą, ale też doznać niesamowitych wrażeń od otaczającej mnie natury. Zostały mi w głowie długie odcinki po trawiastych wzgórzach z porozrzucanymi kawałkami białych skał i kamieni różnej wielkości. Trochę to przypominało bałagan w dziecięcym pokoju, jednak dodatkowe światło jakie dawał księżyc, zaledwie kilka dni po pełni, zapewniało magiczne wrażenia.
Nad ranem dogoniłem 3 zawodniczkę. Razem obiegaliśmy jezioro Bled, które o w wschodzie słońca, bez turystów, aut i zamieszania jakie produkuje środek dnia, wyglądało bajkowo. Nie rozmawialiśmy dużo. Nie mniej atmosfera wspólnego biegu wydawała się sympatyczna, bo razem dobiegliśmy do kolejnego punktu, gdzie dowiedzieliśmy się, że jeden z zawodników będący przed nami zszedł z trasy z powodu problemów zdrowotnych. Myślę, że za szybkie tempo plus upał dnia poprzedniego zrobiły swoje. Austriaczka Cornelia Oswald, która potrzebowała więcej czasu na punkcie niż ja, więc zmieniwszy tylko buty na świeże i niesiony perspektywą podium open ruszyłem pod górę, która szybko popsuła mi dobry humor.
1600 m pod górę, na odcinku około 6 km. Na każdym kilometrze musiałem zrobić 250-300 metrów w górę. Słońce niemiłosiernie paliło w ciało, które z każdym kolejnym metrem nie miało się za czym chronić. Każdy krok był walką o oderwanie nogi od podłoża. Liczni na szlaku turyści byli dla mnie punktem odniesienia – jeżeli przestanę ich wyprzedzać to będzie koniec…od ostatecznego upadku chroniła mnie wizja, że jutro mam szansę stanąć na tym podium. Taka szansa może się nie powtórzyć, więc starałem się ja wykorzystać, balansując na cienkiej, jak ostrze żyletki krawędzi. Udar cieplny, odwodnienie, brak energii i walka o utrzymanie tempra. Byle nie stanąć. 132 km okazał się końcem upokarzającej walki o zdobycie góry Stol. Ten szczyt leżący na słoweńsko-austriackim pograniczu, niespełna o wysokości 2200 m n.p.m. siedzi mi w głowie do dziś.
Teraz wiedziałem, że meta na drugiej pozycji jest realna. Dwadzieścia kilka kilometrów granią. W górę, w dół, w górę, w dół – tak wyglądało kolekcjonowanie kolejnych metrów przewyższenia z widokami po prawej stronie na Alpy Austriackie, a po lewej na Jezioro Bled, obszar Parku Narodowego ze swoim królem, najwyższym szczytem Słowenii – Triglavem (2864 m n.p.m.). Jest on zaliczany do korony gór Europy, a dla Słoweńców ma na tyle duże znaczenie, że jest zarówno na fladze jak i na herbie narodowym.
Zbieg z grani był sygnałem, że przygoda dobiega końca. Kilkanaście kilometrów asfaltu, przed którym chroniłem się szukając jakiegokolwiek pobocza. Na koniec jeszcze byl miły akcent: odbicie w las, krótkie i strome podejście, piękny wodospad, ostatnie kilometry w zaciszu zieleni i szumiącej wody z potoku wijącego się wśród drzew.
Wbiegając do Kranjskiej Góry, czułem się bardzo szczęśliwy. Zmęczenie ustępowało łagodzone przez wieczorny chłód. Przeżyłem wspaniałe 100 mil w nowym kraju, nowych górach dokładając kolejne obrazy wspomnień do mojej kolekcji. Dzieci i żona na mecie były moją nagrodą. Natalka i Lilka chciały, żeby ich tata kiedyś zasłużył na podium. Ja wiedziałem, że to niemożliwe… I tym razem to one mogły mi powiedzieć, że marzenia się spełnia. A ja na moje drugie miejsce pracowałem prawie 31 i pół godziny.
W niedzielę była dekoracja. Niesamowite uczucie słyszeć na zagranicznych zawodach swoje imię i nazwisko, żeby chwilę później na sztywnych nogach wdrapać się na podium. W nagrodę dostałem zjazd na tyrolce… z jednej z najwyższych skoczni świata. Mamuci obiekt narciarski jest kilka kilometrów od Kranjskiej Góry. Z racji mojego lęku przed kolejkami, wyciągami, szklanymi tarasami, z wielką chęcią oddałem nagrodę Kasi, której sprawiło to na pewno więcej radości niż mnie. A ja z dziećmi weszliśmy po schodach na górę rozbiegu i muszę przyznać, że mają ci skoczkowie ładne widoki w Planicy… i jeszcze więcej odwagi 🙂
Słowenia zaskoczyła nas bardzo pozytywnie, uśmiechem ludzi i zielenią. Zawody Julian Alps Trail Run uważam za wybitne. Z jednym małym wyjątkiem – dokuczliwy asfalt pod koniec niszczy stopy i psychikę. Jednak rozmawiałem niedawno z dyrektorem biegu – Luką Hren – i wiem, że starają się o zmianę tego odcinka. Przy okazji, czy chciałbyś zobaczyć moją rozmowę w formie wideo czy raczej w tradycyjnej formie pisanej? Daj proszę znać przez formularz kontaktowy lub moje media społecznościowe.