Tegoroczna edycja Niepokornego Mnicha miała zmienione parametry: kapkę krótsza trasa – około 95 km, ponad 700 m w górę więcej, co dało łącznie 4900 metrów w górę i została poprowadzona jedynie po polskiej stronie prowadząc biegaczy przez Gorce, Beskid Sądecki i Pieniny (przez ograniczenia covidowe ciężko zaplanować było organizatorom coś transgranicznego). Start zaplanowany był o 2 w nocy w sobotę, co mi osobiście pasuje, bo lubię startować w nocy i przybiegać w dzień. Jest więcej czasu na odpoczynek :). Dla mnie to był pierwszy start w obecnym 2022 roku, a to zawsze budzi większe emocje i powoduje dodatkowe uderzenia serducha, zwłaszcza, jak mija pół roku od poprzedniego startu.
Na miejscu startu, który za kilkanaście godzin będzie również metą lubię pojawić się kilka minut wcześniej. Pomaga mi to oswoić się z myślami o nadchodzących godzinach, przygotować na zbliżające się problemy fizyczne, jak i te natury czysto mentalnej. Wraz ze zwiększającym się stażem życiowym coraz bardziej lubię zamienić kilka słów z innymi zawodnikami, bo zawsze się trafi jakaś znajoma twarz. Tutaj również o to nie było trudno ponieważ startowało prawie 400 osób.
Nadeszła godzina 2:00 i zgodnie z ultra tradycją, cała ekipa wartko ruszyła do przodu z parkingu przy ujściu Grajcarka do Dunajca, jakby to był bieg na maksymalnie 20 kilometrów. Zawsze mam wtedy mieszane uczucia, czy to ja jestem nieprzygotowany, czy ktoś inny popełnia błąd za, który będzie musiał zapłacić w późniejszych godzinach bólem, kryzysami czy nawet kapitulacją…
Mimo, że biegi około stukilometrowe uważam, za dosyć krótkie w swoim biegowym postrzeganiu rywalizacji, to trasa takiego biegu jest fajna w kalkulacji. Tutaj zaplanowanych było 7 punktów odżywczych przez organizatora i pięć głównych szczytów, które już osobiście wyodrębniłem na swoje potrzeby z profilu trasy, których zdobycie przybliżać mnie będzie do mety. Pierwszy z nich to Dzwonkówka z, której na luźnych nogach zbiega się do Krościenka. Dobry etap na rozgrzewkę. Na tym fragmencie było dosyć gęsto, ale sznur ciągnących się pod górę czerwonych światełek i biały wąż czołówek widoczny z tyłu to bardzo specyficzny widok charakterystyczny dla nocnych startów. Ciężko mi nawet oszacować ile osób było przede mną, a ile za mną, ale czułem że na podejściu mogłem być jedynie w pierwszej połowie stawki, może niewiele lepiej.
Zbiegając do Krościenka i podchodząc na Dziki Groń (szczyt obok Lubania, drugi punkt na mojej liście) zaczynałem mijać coraz więcej osób, które mimo, że to dopiero kilkanaście kilometrów, delektowały się, raczej wbrew swojej woli, wspomnieniami swojego pełnego energii startu ;). Pod szczytem i na zbiegu ze wspomnianego drugiego szczytu szlak był w większości pokryty na zmianę topniejącym i zmarzniętym śniegiem. Zbiegając na drugi punkt w Tylmanowej, ktoś idący pod górę powiedział, że jestem 49, co przyjąłem jako dobrą wiadomość, bo czułem, że przesunąłem się znacznie od startu i wiedziałem, że z każdym kilometrem powinienem piąć się delikatnie w górę.
Trzecim etapem było zdobycie Przechyby po drodze ponownie z Dzwonkówką. I tutaj zaczęły się problemy. Ogólnie z biegami, które trwają wiele godzin i są długie na wiele, wiele kilometrów, pewne jest to, że problemy będą. Jedyną niewiadomą jest tylko kiedy się pojawią, jakiego będą rodzaju i ile czasu zabiorą… Kilka lat temu słuchałem jakiegoś wywiadu z Magdą Łączak, która powiedziała, że wizualizowanie sobie potencjalnych problemów przed startem pomaga w ich przezwyciężeniu w trakcie. Bardzo utkwiło mi to w głowie, mimo, że wtedy dopiero marzyłem o bieganiu czegoś dłuższego. Pod Przechybą zwyczajnie w świecie poczułem się zmęczony, moje nogi były wyjątkowo ciężkie i niespecjalnie zainteresowane jakąkolwiek formą dynamicznego marszu…Miałem nadzieję, że długi zbieg do Rytra na przepak i jednocześnie 4 punkt odżywczy doda mi świeżości. Pozytywnie zaskakującą rzeczą, mimo że zbliżał się 54 kilometr, były moje stopy, mimo błota, wody i śniegu na trasie, miały się znakomicie, więc już wtedy wiedziałem, że nie będę zmieniał obuwia na świeże, dzięki czemu nie stracę kolejnych minut.
Po Rytrze, które odświeżyło wspomnienia z ubiegłorocznego startu w Biegu Wierchami, gdzie wybiegałem 5-te miejsce, zostaje już jedynie 40 kilometrów do mety w Szczawnicy. Ja to widziałem jedynie przez pryzmat podejścia pod Niemcową i Eliaszówkę z punktem odżywczym pomiędzy. Od Eliaszówki profil trasy nie szaleje, wydaje się być trochę “pomarszczony” jednak w mojej głowie miało być już głównie z górki do mety. Niestety padłem ofiarą własnego optymizmu. Między Bacówką na Obidzy i ostatnim punktem w schronisku pod Durbaszką nie było tak bardzo płasko. Właściwie, to że nie ma wymagających i długich podejść nie oznacza, że wróci dynamika i chęć żwawszego biegania. Na każdym nachyleniu czułem narastające zmęczenie. Chciało mi się niby biec, ale tak nie do końca… Przed ostatnim zbiegiem spotkałem biegowego znajomego Grześka, który serdecznie witając się ze mną życzył powodzenia na ostatnich kilku kilometrach i dorzucił “uważaj, bo tu będzie bardzo stromo”. Po chwili, zobaczyłem naprawdę strome zejście z zawieszoną liną do pomocy, do której było już przyczepionych dwóch towarzyszy z mojego dystansu. Poczułem się wtedy wyjątkowo lekko, omijając ich sprawnymi ruchami bokiem, żeby nie zakłócić im zjazdu po linie. Uwielbiam takie techniczne fragmenty, które wymagają trochę dziecięcej fantazji i nawet brawury w działaniu. Wiedziałem, z wcześniejszych rozmów z żoną Kasią, że jestem blisko 30 miejsca, więc miałem nadzieję zbliżyć się ile tylko się uda do przodu. Ostatniego zawodnika minąłem dosłownie kilkadziesiąt metrów przed metą wyprzedzając go finalnie o 10 sekund, co dało mi 31 pozycję (na około 360 startujących), z czasem 13 godzin i 28 minut.
Z przyjemnością przyznaję, że bardzo fajne bieganie tutaj robią na tych Biegach w Szczawnicy. Lubię dużo punktów odżywczych i małą ilość wymaganego sprzętu obowiązkowego. Nie jestem wymagający pod kątem „jadłospisu” na punktach, bo zazwyczaj wystarcza mi nabranie izotonika, garść daktyli, rodzynek lub czekolady, a raz na jakiś czas ciepła zupa, jednak miłośnicy dłuższego przebywania na punktach też nie powinni narzekać na ich zaopatrzenia. Lubię biec na lekko, a tutaj tak można. Lubię jak jest ładnie, a Szczawnica i jej okoliczne górskie pasma gwarantują bajkowe widoki, mimo błotnisto-śniegowego podłoża w pierwszej części tegorocznej trasy. Bieg w porównaniu do poprzedniego, przed-covidowego wydania, wydaje mi się zdecydowanie trudniejszy i przez to sprawiający większą frajdę. Czy tutaj jeszcze wrócę? Może kiedyś, jak znowu trasa się zmieni, a może będzie jakiś dłuższy dystans pozwalający wyciągnąć dla siebie więcej, z tej magicznej górskiej osobliwości Pienin, Beskidu Sądeckiego oraz Gorców.
Dziękuję żonie Kasi za wsparcie telefoniczne w trakcie całego biegu oraz trenerowi Bartkowi Gorczycy za niezmienną cierpliwość jaką wykazuje w trakcie przygotowań. Niezwykłą radość sprawiła mi obecność na mecie taty, który jeszcze kilka lat temu był zadeklarowanym przeciwnikiem biegania przeze mnie maratonów, a co dopiero ultra. Teraz jest moim kibicem.
Jeżeli powyższy tekst uznajesz za wartościowy, podziel się nim z innymi. Serdecznie zapraszam również na moją stronę na Facebook’u i Instagram’ie, gdzie staram się dzielić swoimi ultra doświadczeniami, podróżami i spojrzeniem na świat.