Wystartowanie w 170 km Ultra Trail du Mont Blanc nie tylko wymaga dobrego przygotowania fizycznego jak i właściwego nastawienia mentalnego, ale i trochę czasu na formalności, a dodatkowo jeszcze kapkę szczęścia. UTMB jest od dwóch dekad marzeniem wielu osób, które lubią spędzać dziesiątki godzin kontemplując zarówno bezkresne góry jak i zakamarki swojego ciała oraz umysłu, w rytmie swoich kroków, kołatania serca i głębokiego oddechu
W ostatnim czasie reguły i proces kwalifikacyjny znacząco się zmienił. Nie zbiera się już punktów ITRA za inne, zgłoszone do tej organizacji biegi. Obecnie zatem i na kolejną 21 edycję w 2024 roku niezbędne jest spełnienie trzech warunków:
Spełniłem wszystkie warunki, po trzech latach czekania dostałem maila z potwierdzeniem udziału, więc zostało tylko planować podróż i robić to co kocham, czyli biegać… Na temat naszej podróży do górskiego Chamonix pisałem wcześniej (link), więc jeżeli łączysz starty w zawodach z poznawaniem nowych miejsc to może nasza podróż Cię trochę zainspiruje.
Jest środa a my ciągle jesteśmy w podróży z Menton położonego na początku Lazurowego Wybrzeża pomiędzy francusko-włoską granicą a Księstwem Monako. Mieliśmy być w pobliżu Chamonix późnym popołudniem a docieramy późnym wieczorem. Szybkie wnoszenie bagaży do naszego mieszkania i relaks po intensywnym dniu. Wkładam nogawki kompresyjne na nogi i odpływam ze zmęczenia.
Tak jak wcześniej wspomniałem mieszkamy około 20 km (25 min autem) od Chamonix jedynie ze względów ekonomicznych. Podróżujemy czteroosobową rodziną, więc jesteśmy zmuszeni kalkulować, a ceny w Chamonix w okresie festiwalu windują mocno w górę, pomijając fakt ich niskiej dostępności z racji ogólnoświatowej pielgrzymki ultrasów, biegaczy górskich i osób im towarzyszących.
W czwartek odbieram pakiet startowy pomimo, że przeoczyłem maila od organizatorów w sprawie wyznaczenia slotu czasowego na jego odbiór. Zostałem przez ‘automat’ przyporządkowany zatem na piątek, który chciałem przeznaczyć na odpoczynek przed startem. Nie było jednak najmniejszego problemu z odbiorem dzień wcześniej, ponieważ na szczęście nikt tego nie weryfikował. Kolejka biegaczy oczekujących po odbiór pakietu, bardzo szybko mija, a wielojęzyczni wolontariusze sprawnie prowadzą przez cały proces. Po około pół godziny mam już oznaczony chipem plecak ze sprzętem (pobieżnie sprawdzane) oraz numer startowym w ręku. Wychodząc z biura zawodów, jesteśmy przy trasie finiszu wszystkich dystansów i akurat około 200 metrów przebiegłem się ze zmęczonym Andrzejem Witkiem (18 miejsce, OCC 55 km), który jako jedyny z polskiej elity dobiega do mety.
Spacerując po Chamonix górska atmosfera wlewa się do wnętrza mojego ciała z każdego centymetra sześciennego przestrzeni. Górujący nad miasteczkiem Mont Blanc pokryty śniegiem niczym stół nakryty obrusem na uroczystą kolację. Wolontariusze pilnujący, żeby nikt nie zakłócił zawodnikom ostatnich minut biegu i jednocześnie wspierający radami przybyłych z najróżniejszych zakątków globu gości. Wszędzie uśmiechnięci, szczęśliwi ludzie.
Do startu jeszcze kilkadziesiąt godzin. W głowie przemijają lata marzeń i miesiące przygotowań do piątkowego wydarzenia. Ambicje sportowe i własne cele, mimowolnie odchodzą na trochę dalszy plan. Wiem jaki ten rok był trudny. Mimo to już czułem, że mam to co chciałem. Jestem tu, patrzę na innych i nie sposób zaprzeczyć, że można poczuć się wygranym już przed startem doświadczając tego miejsca i atmosfery festiwalu UTMB.
Ostatnia noc przed startem w Chamonix. Muszę się wyspać i robię to dosyć dokładnie, wcześniej kompletując ilość sprzętu obowiązkowego do plecaka i na dwa przepaki, żeby wstać rano bez presji pośpiechu. To był mój 32 start, więc poziom przedstartowego stresu nie jest wysoki. Wiem jednak, że rutyna może utrudnić życie, co miało miejsce przed startem w 240 km Biegu 7 Szczytów (ledwo zdążyłem na start, w ostatnim momencie przypominając sobie o jakiś drobiazgach do zabrania).
Budzi mnie spokojny i słoneczny poranek, o którym startujący w najdłuższym biegu PTL w ubiegły poniedziałek mogli jedynie pomarzyć stojąc na starcie w strugach deszczu i przedzierając się przez góry, których nie widzieli…
Po znacznie bogatszym w kilokalorie śniadaniu niż zawsze pojechaliśmy do Chamonix oddać worki ze sprzętem na przepaki, ale niestety przyjmowane były ponad trzy godziny później. Oddam je później przed startem. Spokojny spacer po miasteczku i lekkie zdziwienie: Expo na, którym w drewnianych budkach prezentowali się organizatorzy biegów z całego świata jak i stoiska biegowe zniknęły. Został tylko zwijający resztę pamiątek oraz sprzętu sportowego sklep UTMB. Było czuć, że Chamonix szykuje się na głównie danie serwowane o punkt osiemnastej w wyjątkowej scenerii.
Od kilku miesięcy współpracuje z zawodnikiem, którego przygotowuje do startu w Diagonale de Fous na egzotycznej wyspie Reunion. Łukasz mieszka pod Paryżem i jest na tyle zafascynowany górami, że przyjeżdża do Chamonix, żeby poczuć atmosferę UTMB i już zaplanować swój start w tym miejscu w przyszłości. Dzięki jego pomocy, docieramy do Chamonix wspólnym autem, co ułatwia logistykę. Po oddaniu przepaków, spokojnie razem idziemy do strefy startu, w której należy być pół godziny wcześniej. Wszyscy startujemy wspólnie, poza trzystoma pierwszymi osobami zakwalifikowanymi jako elita startująca z przodu. Atmosfera sportowego święta rozlewa się po mieście i otaczającej przestrzeni wysokich Alp. Zanim wejdę do strefy startu (co mnie zdziwiło, nie była wydzielona od osób trzecich, więc w pewnych miejscach między biegaczami byli ich bliscy i kibice) odpowiadam na ostatnie wiadomości od znajomych i podopiecznych. Organizatorzy podgrzewali i tak rozgrzana atmosferę, opowiadając o dwudziestoletniej historii tego nadzwyczajnego wydarzenia.
10, 9, 8…. Muzyka, okrzyki, zdjęcia, wzajemne poklepywanie po ramieniu i słowa ‘enjoy’ oraz ‘good luck’ zajmują całą czasoprzestrzeń, żeby za chwilę w powolnym kroku opuszczać tłumnie zgromadzonych przy trasie kibiców, miejscowych wyglądających przez balkony swoich mieszkań oraz magiczne miasteczko z nadzieją jak najszybszego powrotu w to samo miejsce.
Jest piękna pogoda. Ciepło i słonecznie. Zapowiada się jedna z fajniejszych przygód życia, bo te najlepsze zawsze będą przede mną. Moje córki wdarły się w tłum przy barierkach i kilkaset metrów od startu zdążyły mi pomachać. Obecność bliskich osób dodaje mi zawsze skrzydeł.
Pierwsze kilometry przypominają mi niedzielne crossowe bieganie. Tylko, że w olbrzymim tłumie, który mnie wyprzedza. Nie przeszkadza mi to. Ja gram w swoją grę, w której jestem ja, trasa i góry. Czy w Polsce czy w za granicą zdecydowana większość zawsze biegnie ponad swoje możliwości przez pierwsze kilometry zaciągając kredyt, którego często nie są w stanie spłacić po kilku czy kilkunastu godzinach biegu. Nie przeszkadza mi, że biegnę w połowie stawki i po dwóch godzinach od startu jestem na… 1452 miejscu.
Pierwszy mocniejszy podbieg. Pierwszy zbieg. Wszystko działa idealnie. Ciągle biegnę w tłumie, ale bardzo zachowawczo. Wiem, że to rozgrzewka dla ciała. Pierwsze mocniejsze widoki Alp, oświetlane czerwonym blaskiem leniwie zachodzącego słońca rozgrzewają mój apetyt na coraz mocniejsze górskie doznania trasy. Wbiegając do miasteczka na drugi punkt pada do mnie po polsku: “Cześć, jak się czujesz, jak się biegnie?”. Chwilowa konsternacja i próba odszukania w tłumie kibicujących ludzi, źródła tych słów. Widzę, że Łukasz biegnie koło mnie, nie jestem przyzwyczajony do fizycznej obecności na punktach, więc w środku mnie pojawia się dodatkowa radość, bo to strasznie miłe z jego strony, a dla mnie niepowtarzalne doznanie. To są te takie chwile, które zapisują się na specjalnym fragmencie w mojej pamięci – “dla tych momentów warto…wszystko”.
Czułem się świetnie. Raptem rozgrzany, spokojny fizycznie i mentalnie. Przygotowany w pełni na wysiłek jaki mnie czekał, jak i na górskie doświadczenia oferowane przez otaczające mnie szczyty Alp francuskich, z którymi niedługo będę się żegnał przekraczając granicę do kraju pizzy i makaronu. W pierwszej kolejności solidne podejście od 20 kilometra przez kolejne dwadzieścia kilka muszę przenieść się z ośmiuset na prawie dwa i pół tysiąca metrów nad poziomem morza.
Już na początku wraz ze wzrostem wysokości moje nogi zaczynają zachowywać się, jak przebite cienką szpilką rowerowe koło. Powoli i systematycznie czuję, jak ulatnia się ze mnie siła, energia i dynamika w trakcie jakichkolwiek podejść czy podbiegów. Moje nogi chcą zamienić życie w wegetację. Mam nadzieję, że ze wschodem słońca razem z jasnym widokiem na panoramę majestatycznych gór wróci mi siła.
Punkty odżywcze są dobrze wyposażone. Jest tam wszystko czego potrzeba: wege, mięcho, słodycze, herbata, a dodatkowo żele/musy energetyczne firmy NÄAK, będącej partnerem festiwalu. Dzień wcześniej próbowałem ich produktów na stoisku expo. O gustach ciężko dyskutować… Mnie delikatnie mówiąc nie przypadły do gustu, ani ich smaki, ani konsystencja produktów. O ile energetycznie bazowałem na żelach izotonicznych i wysokoenergetycznych Lightning Endurance od mojego partnera, o tyle zmuszony byłem pić izotonik z punktów, którego po prostu mój organizm nie chciał przyjmować… Już przed północą pojawiły się odruchy wymiotne i dyskomfort w brzuchu. Wiem jednak, że przerzucenie się na wodę bez wartości odżywczych i nawadniających przy wysokiej temperaturze, spowoduje jeszcze większe szkody. Sam wybrałem takie hobby, a to jest jego koszt, ale też nauka na przyszłe starty, bo to przecież dopiero mój 32 ultramaraton.
Noc była ciepła, ale wysoko w górach bardzo wietrzna. Nie wyjmowałem jednak kurtki, bo obawiałem się przegrzania. Biegnąc w samej koszulce technicznej z długim rękawem moje ciało było zalewane nowymi potokami potu. Na niebie nie było chmur. Był natomiast obecny w całej swojej okazałości, księżyc oświetlający jasne szczyty samym sobą i światłem odbijanym od ośnieżonych szczytów i północnych żlebów, gdzie zalegał stary zmrożony biały śnieg. Odwracając się za siebie widziałem świetlnego węża tworzonego przez setki latarek biegaczek i biegaczy. To kolejna ‘stop klatka” do albumu ponadczasowych wspomnień. Przed porankiem zaliczam dwa ponad dwu i pół tysięczne szczyty, które pokazują swoją wyższość nad narastającą niemocą moich nóg oraz dysfunkcją przewodu pokarmowego.
Rześki włoski poranek rozbudza mnie po nocy. Zawsze nad ranem ogarnia mnie znużenie, które ustępuje z pierwszymi promieniami słońca.
Courmayeur to 82 kilometr. Mentalna połowa trasy całej pętli wokół Mont Blanc i jednocześnie połowa włoskiego odcinka. Na wejściu do hali sportowej od razu jestem przekierowany do stanowiska wolontariusza sprawdzającego trzy losowe pozycje z olbrzymiej listy wyposażenia obowiązkowego. Wszystko w porządku i mogę iść po swoją torbę. Nakładam do miski bulion z makaronem mając nadzieję, że delikatne podjadanie ciepłego posiłku w trakcie zmiany butów i uzupełniania zapasów żeli poprawi moje samopoczucie gastryczne, cudownie przywracając moc w nogach. To był jeden z dłuższych moich postoi w ostatnich latach. Łącznie 21 minut od wejścia do wyjścia traktowałem jako inwestycję w przyszłość z nadzieją na lepsze samopoczucie na kolejnych kilometrach. Mimo długiego postoju, zostawiam na punkcie 94 osoby i wybiegam na 610 pozycji.
Po Courmayeur niestety moje samopoczucie nie poprawiło się. Wszystko było trudne. Wciskanie jedzenia, czy picia w siebie okupione było coraz większym wysiłkiem. Nasilające się odruchy wymiotne skutecznie mnie spowalniały. Jednak starałem się krok za krokiem przesuwać do przodu, do następnego zakrętu, do nowego górskiego widoku, do przełęczy i do góry. Po godzinie czternastej po około 105 km pokonując Grand Col Ferret na 2530 m.n.p.m. odcinam się od telefonicznego wsparcia żony przekraczając włosko-szwajcarską granicę (Szwajcaria jest w strefie Schengen, jednak ma dość drogie połączenia telefoniczne, z racji, że jest poza UE).
Dwudziesto kilometrowy zbieg przesuwa mnie ponownie w klasyfikacji generalnej o 100 oczek do przodu, ale jednak planowany przed startem czas przybycia na metę coraz bardziej oddala się. Nie jestem w stanie na uwielbianych zbiegach nadrobić strat czasowych jakie kumulują się przez każde podejście. Mimo, że to ja wyprzedzam ciągle innych, moja niedyspozycja fizyczna nie napawa mnie optymistycznie.
Odcinek szwajcarski to około pięćdziesięciu ciężkich i długich dla mnie kilometrów, które zajęły mi dziewięć godzin. Czekałem jedynie do przekroczenia granicy, żeby móc usłyszeć głos żony, aby nie być samemu, mimo, że tą samotność w ultra uwielbiam. Ciepłe słowo, dawka motywacji zawsze jednak pomaga zwłaszcza w trudnych momentach. A ten moment trudny moment trwał tutaj już od pierwszych godzin…
Szwajcarskie krajobrazy, malutkie wioski, spokój nadciągającej nocy i narastające zmęczenie to te wspomnienia najmocniej odciskają ślad w mojej głowie. Mimo, że jak to w górach, raz z górki raz pod górkę, to ja miałem wrażenie, że pod górę i to stromą mam cały czas…
Nie tylko sam biegam, ale jestem certyfikowanym trenerem biegów ultra oraz trenerem personalnym. Jeżeli chcesz wprowadzić swoje bieganie na lepszy, bezpieczniejszy poziom i elastycznie połączyć pasję z codziennym życiem. Zapraszam do kontaktu!
Do mety pozostaje około 18 kilometrów. Przed ostatni punkt żywieniowy i ponownie Francja. Tak długo na to czekałem. Vellorcine wita mnie tłumem kibiców przy trasie. Głosy i okrzyki zlewają się w hałas, w którym przebija się głos: “tata!”. Podbiegają do mnie córki, przytulam je mocno zaskoczony. Na drugim planie żona Kasia i Łukasz. Jestem w szoku. Radość całkowicie mnie wypełnia. Kasia biegnie ze mną do punktu i otacza opieką. Chcę to wykorzystać i odpocząć dłużej niż zwykle. Uzupełnia mi picie, namawia do jedzenia, którego nie mogę już przyjmować. Jem jedynie swoje żele i batonika. Cudowne uczucie, odpoczywam i to z najbliższą osobą. Łukasz wielkie dzięki za pomoc logistyczną w tej akcji! To zostanie ze mną na zawsze. Kasia po 8 minutach wybiega ze mną z punktu. Zapalam latarkę, ginę ponownie w ciemnościach lasów i gór, zostawiając córki z żoną na punkcie, z nadzieją szybkiego spotkania na mecie. Zostawiłem za sobą kolejnych biegaczy zarówno w Szwajcarii jak i Vellorcine, które opuszczam na 370 miejscu. Do Chamonix pozostaje jedynie 18 km i dwie małe ‘hopki’ z ponad tysiącem metrów w górę. Nie wiem jednak kiedy tam dotrę. Nie mam siły. Słabnę z każdym krokiem w górę. Kilka razy siadam na trawie na złapanie oddechu. Nie chce mi się wstać. Podejście wydaje się nie kończyć. Czas mija…
Nie tylko ja robiłem sobie przerwy w trakcie podejścia. Tylko moje postoje trwały krócej niż innych. Nie wiem, czy fizycznie mi to coś dawało, ale te kilkanaście sekund czy pół minuty w pozycji siedzącej pomagały mi psychicznie.
Pamiętam, jak widziałem na zegarku mijającą 31 godzinę biegu. Pamiętam rozczarowanie, że właśnie mija godzina, o której miałem być na mecie i cieszyć się ze zrealizowanego celu minimum. Niestety nie zawsze może iść wszystko zgodnie z planem, a już na pewno nie należy tego oczekiwać od startu w górskich stumilowcach.
Docieram do ostatniego punktu La Flegerre. To były ostatnie metry podejścia, a przede mną ostatnie 7 kilometrów. Wyprzedzam na zbiegu 9 osób, ostatni kilometr przez Chamonix po znanej juz trasie miją szybko. Biegnę widząc 200-300 metrów przed sobą jeszcze jednego zawodnika. Chciałbym go dogonić, ale on też biegnie, jednak się nie ogląda. Mam wrażenie, że na kilkusetmetrowej prostej wzdłuż rzeki Arve zbliżam się do niego. Tracę go z pola widzenia na zakrętach trasy prowadzącej uliczkami miasteczka. Do mety zostaje już tak mało a ja przyspieszam. To jedno miejsce nic nie zmieni, ale da mi poczucie, że walczyłem ze sobą do końca i mimo wszystko się nie poddałem. Podbiegam do niego na kilka metrów na ostatniej prostej, żeby na kilkadziesiąt metrów przed metą pewnie go wyprzedzić dla własnej satysfakcji o kilka sekund. Biało-czerwona flaga rozpięta w dłoniach moich córek toruje mi drogę na metę, która 34 godziny 06 minut i 43 sekundy wcześniej dała początek tej magicznej przygodzie.
Zmęczony kładę się na mecie z radością, że mimo tylu problemów jakie sprawiało mi ciało pokonałem trasę Ultra Trail du Mont Blanc.
Oczywiście mam niedosyt, ponieważ zapas fizyczny był duży, tyle, że nie byłem w stanie tego dnia go wykorzystać . Jest to jednak świetna okazja do powrotu w to miejsce, na te same zawody. W pierwszej kolejności jednak, zapraszam na obóz biegowy po trasie UTMB we wrześniu 2024. Już teraz zapraszam do kontaktu.
W niedzielę, mimo praktycznie dwóch nieprzespanych nocy (w wynajętym mieszkaniu byliśmy między 5 a 6 rano) wstaję po 3 godzinach. Pakujemy się i sprawnie opuszczamy wynajmowane mieszkanie. Umówiliśmy się z Łukaszem w Chamonix. Mimo, że obiegłem Mont Blanc, chcemy zobaczyć sam szczyt z bliska. Wjeżdżamy kolejką linową na szczyt Aiguille du Midi o wysokości 3842 m.n.p.m. Samo urządzenie techniczne robi wrażenie, zwłaszcza, że do użytku zostało oddane w 1955 roku. Podróż nie trwa dłużej niż 20 min., nie wliczając w to przesiadki na wysokości 2309 metrów. Druga część podróży jest szczególnie ciekawa, bo krajobraz szybko się zmienia w mocno górski, a linia kolejki między stacjami nie ma żadnych podpór.
Na górze jest taras widokowy na otaczające góry. Ośnieżona kopuła szczytowa Mont Blanc wydaje się na wyciągnięcie ręki mimo, że w lini prostej to około 7 km i jeszcze kilometr więcej w pionie. Doskonale widać szlaki przecinające ośnieżone zbocza, jak i wysokogórskich turystów, których na szczycie jest kilkunastu mimo popołudniowej godziny.
Poza nieziemskimi widokami dodatkową atrakcją jest szklany pokoik zawieszony w przestrzeni nad pionowym zboczem. Kilkanaście minut w kolejce i wychodzę na szklaną podłogę w filcowych kapciach… A naprawdę zostałem tam wciągnięty przez żonę, ponieważ bardzo boję sią zarówno podróży kolejkami podwieszonymi na cienkiej linie, nie wspominając o wchodzeniu na niewidoczne podłogi nad kilkuset metrową przepaścią. Pracownik obsługi robi nam zdjęcie, kiedy Kasia i Łukasz bawią się moim strachem jak na dobrej komedii ;).
Zjeżdżamy na dół. Żegnamy się z naszym francuskim gospodarzem Łukaszem. Jedziemy do Szwajcarii. Ja pierwsze godziny przesypiam, kiedy prowadzi Kasia. Robimy jeszcze postój w Montreux nad Jeziorem Genewskim, z którym przez lata związany był Freddie Mercury o czym przypomina pomnik artysty nad brzegiem jeziora. W tle leciał utwór Queen “We are the champions…”, który mi w pełni uświadomił, że wygrałem to swoje UTMB, spełniłem marzenie stanięcia nie tylko na starcie, ale i na mecie tego najsłynniejszego wśród stumilowców, przesuwając się z 1452 miejsca po 13 km na 360 open w końcowym rozrachunku.
Jeszcze 1500 km i będziemy w domu…
Wszystkie zdjęcia wykorzystane w artykule pochodzą z archiwum prywatnego.