• Śledź mnie na
  • Śledź mnie na
  • Śledź mnie na
  • Śledź mnie na
Przeżyłem! – Grand Raid, Diagonale des fous. Szaleństwo na Reunion.
01 listopada 2022

Przeżyłem! – Grand Raid, Diagonale des fous. Szaleństwo na Reunion.

Żółtą koszulkę z napisem „j’ai survécu” (przeżyłem) dostaje każdy zawodnik, który w limicie 66 godzin od startu w St Pierre zamelduje się na stadionie Stade de la Redoute w stolicy wyspy Reunion, Saint Denis. I dla mnie to „przeżyłem” znaczy wiele więcej niż przetrwałem. I myślę, że każdy kto wbiegł na stadion w Saint Denis, przekroczył na nim metę, nie tylko miał w sobie radość z osiągnięcia tego celu, ale też, a może i przede wszystkim radość z tego co zobaczył, czego doświadczył i czego nowego dowiedział się o sobie samym.

Ten bieg jako marzenie bardzo odległe, kilka lat temu wpisałem na mojej korkowej tablicy przy biurku na 2023 rok. Zapomniałem o tym i gdyby nie fakt, że po zawodach przypinam na niej numerek startowy, żeby jeszcze trochę mi poprzypominał ostatnie zawody, pewnie nie zwróciłbym na to uwagi. Doszło do mnie wówczas jeszcze bardziej, że nie można marzeń klasyfikować jako realne czy poza zasięgiem. Jak czegoś bardzo chcemy, musimy szukać do tego drogi. Pielęgnować pożądanie do spełnienia marzenia, ale i projektować kroki, które przez tę drogę nas przeprowadzą. O tym jeszcze kiedyś napiszę…

ŚRODA

Wczoraj przylecieliśmy z Mauritiusu na Reunion. Jest środa, 19 październik 2022 roku. Mieszkamy z żoną i dziećmi w Saint Denis. Znalazłem mieszkanie specjalnie blisko mety, ponieważ Kasia nie przepada za prowadzeniem auta z dala od domu, a widok jej i dzieci czekających na mecie jest dla mnie na granicy dopingu. No i mnie też łatwiej po zawodach do domu się dostać.

Po godzinie 8 rano wyjeżdżamy do oddalanego o około 85 kilometrów St Pierre. To w tym portowym miasteczku na południowym zachodzie jest nie tylko start zawodów, ale też wydawanie pakietów. Wcześniej byłem już informowany, żeby przyjechać wcześniej ze względu na korki, ale też ma krótki czas wydawania pakietów dla biegu głównego Diagonale des fous. I faktycznie, z odbiorem zeszło prawie trzy godziny. Olbrzymia kolejka, weryfikacja zapisy, sprzęt obowiązkowy, wydawanie numerku, koszulki i kolejna kolejka do drobnych upominków od organizatora i sponsorów. No nie powiem, ale łatwiej byłoby, gdyby to już było w jednym worku, który zawodnik otrzymuje po weryfikacji formalności. Taki urok miejsca.

Czułem atmosferę wielkości wydarzenia, którego miałem być częścią. Na liście startowej jedynie mojego, stumilowego dystansu było ponad 2800 osób. A tu jeszcze 2 inne dystanse plus sztafeta. Pewną niewygodą był język francuski, dla mnie zupełnie obcy, dobiegający z każdej strony. Nie wszyscy, a nawet niewielu wolontariuszy, używało angielskiego na poziomie komunikatywnym. Jednak zawsze był ktoś w okolicy, kto wspierał komunikację.

CZWARTEK

Po pożegnaniu z moimi najbliższymi, autobusem wyruszyłem w drogę do Saint Pierre. Był to początkowy przystanek, zlokalizowany przy oceanie w ładnym miejscu z zabytkowymi armatami (Barachua), z którego zabierani byli zawodnicy na start. Po ponad 3 godzinnej podróży w dużym ruchu i korkach, podczas której dosiadali zawodnicy z innych miejscowości, dotarłem na start przed 19.

Ilość zawodników, osób towarzyszących, wolontariuszy, kibiców…. WOW. Ludzie byli wszędzie. Zawodników łatwo rozpoznać, nie tylko po ubraniach i plecakach. Tutaj każdy obowiązkowo musi wystartować w oficjalnej koszulce zawodów i biec w niej minimum do 2 punktu kontrolnego na dwudziestym którymś kilometrze. Zdawanie depozytu oraz dwóch toreb na przepaki umożliwiało dostanie się do strefy startowej tylko dla biegaczy. Długi dzień, długa podróż i niestety już pojawiające się z tego powodu zmęczenie, starałem się zniwelować przygotowanymi dla zawodników przekąskami i odpoczynkiem na ciepłej i pylistej ziemi.

Pięć stref startowych, które począwszy od godziny 21 co 10 minut będą wypuszczać szaleńców z kilkudziesięciu krajów na trasę po przekątnej wyspy. Ilość kibiców z pewnością była kilku a może kilkudziesięciokrotnie większa niż zawodników. Przy barierkach wszędzie stali ludzie w każdym wieku krzycząc niezrozumiałe dla mnie słowa. Wiedziałem jednak, że są więcej niż pozytywne, że dla nich, jako dla obserwatorów Grand Raid to też wielkie wydarzenie w lokalnym życiu.

Chwila startu. Moment niesamowity. Zapomniałem o aspiracjach, marzeniach, wyniku. Niosły mnie w nieznanym tempie okrzyki, uśmiechy, brawa i przybijanie piątek z dziećmi i dorosłymi. To trwało długo. Byłem tu i teraz, a jakaś część mnie ciągle tam jest… Trwało to ciągiem do punktu na 15 kilometrze, gdzie zameldowałem się na odległej 730 pozycji. Później były przy trasie jeszcze pojedyncze samochody i porozrzucane grupki z muzyką puszczaną z głośników lub produkowaną na bębnach czy lokalnych instrumentach. Za to kocham ultra. Za klimat. Za atmosferę. Za takie imprezy, które mam nadzieję w Polsce też kiedyś będą gromadziły kibiców, nie tylko w Krynicy na deptaku czy przy Sanatorium Wojciech w Lądku Zdroju…

Profil trasy nie jest łaskawy. Krystian Ogły miał totalną rację mówiąc, że trudno wyglądający 40 kilometrowy początek prowadzący głównie pod górę, z poziomu oceanu na wysokość ponad 2000 metrów, jest jedynie rozgrzewką i to całkiem miłą. Piąłem się stopniowo pod górę najpierw przez uliczki Saint Pierre, wiejskie dróżki, pola trzciny cukrowej, a następnie zaczynającą się stopniowo dżunglę. Czekałem na lekki zbieg, który miał być wstępem do kulminacyjnego punktu na około 2500 m nad poziomem morza. Zbieg faktycznie był, jednak to, że jest w dół nie oznaczało, że będzie szybciej.

Lubię biegać z górki. Nawet po technicznych odcinkach. Nie boję się o bezpieczeństwo czy zmęczenie mięśni czterogłowych. Traktuję to jak zabawę zwłaszcza, że zazwyczaj to moment, który pozwala mi wyprzedzać innych. Na Reunion wszystko wygląda inaczej… Fakt, że jest w dół nie oznacza, że będzie szybciej niż w górę. Tu nie ma takich poukładanych jak w Tatrach kamieni, żeby było łatwiej. Tu jest natura. Owszem jest ścieżka i to bardzo widoczna, świetnie oznakowana. Jednak jedynymi ułatwieniami rzucającymi się w oczy są prowizorycznie zrobione stopnie poprzez wbudowane w ziemie grube deski, chroniące szlak przed osuwaniem się. Kamienie każdego kalibru leżą tam, gdzie w trakcie budowy tej rajskiej wysepki, zostawiła je matka natura. Przeplatane są plątaniną korzeni, które jak żyły na naszych łydkach prężą się na powierzchni ziemi. I tak jest praktycznie do końca. Zbędne wydaje się opisywanie poszczególnych odcinków. Wszystko jest trudne.

PIĄTEK

Poranek zaczął się zejściem do powulkanicznej kotliny, która tutaj nazywa się cyrkiem. Pierwszy na trasie był Cyrk Cilaos z punktem, gdzie zdeponowane miałem buty, opatrunki oraz jedzenie na dalszą cześć trasy. 72 kilometr oznaczał zatem dla mnie dłuższy postój. Zmieniłem i osuszyłem jedynie skarpetki, koszulkę i uzupełniłem jedzenie. Nie spieszyłem się, chciałem też odpocząć. Czasem za bardzo się spieszę, a warto poświecić te kilka minut na złapanie oddechu, zwłaszcza, jak zawody trwają więcej niż dobę. Po 17 minutach byłem już na trasie zajmując pozycje na początku 4 setki, co oznaczało że te 400 osób ruszyło ze startu za szybko na swoje możliwości.

Cyrki są dzikie. Tak dzikie, że organizator otwarcie zachęca, żeby w przypadku słabszego samopoczucia do nich nie wchodzić tylko zrezygnować wcześniej. Transport zawodnika z wielu miejsc możliwy jest jedynie helikopterem, jako, że nie ma dróg dojazdowych. Tak też, była dostarczana woda i jedzenie na punkty żywieniowe, czego dowodem były przez cały dzień odgłosy latających maszyn w powietrzu.

W ramach opłaty wpisowej dostałem wszystko. Deszcz mały i trochę mniej tego obfitego. Słońce spoglądające na nasze zmagania przez chmury i bezpośrednio palące swoim blaskiem na podejściach w piątek i zbiegu już do samej mety w sobotę. Wilgotność powietrza od prawie maksymalnej do takiej, że nawet jak nie padało, to woda skraplała się z powietrza na każdej części mojego ciała, które z trudem przedzierało się przez dżunglę w stronę mety. Był każdy rodzaj podłoża, przekraczanie rzek jedynie po kamieniach i w wodzie po kolana. Była zieleń odmieniona przez taką liczbę swoich odcieni, że nawet najbardziej wytrawni kreatorzy mody nie są świadomi istnienia tylu ich mnogości. To wszystko w akompaniamencie ćwierkania ptaków jakiego nie słyszałem, odgłosów dopingujących kibiców oraz turystów pojawiających się na szlakach.

Pierwszy raz na zawodach widziałem taką ilość zawodników pozawijanych w folie NRC przy trasie. Jedni przegrzani, inni może wychłodzeni po pierwszej nocy, w której i ja zmarzłem, tak,  że nawet rękawiczki nie uchroniły moich palców od zesztywnienia. Wiele osób szukało sił i motywacji siedząc na kamieniach przy trasie czy na punktach odżywczych. Zawsze mnie zastanawia, z czego to wynika, że tak dużo zawodników inwestuje tyle energii w pierwszą część zawodów.

Na zakończenie tego dnia, wychodziłem z drugiego cyrku Mafate, gdzie przebywałem prawie cały dzień. 5 kilometrów po przekroczeniu szerokiej rzeki był drugi i ostatni punkt na około 130 kilometrze. Tutaj już moje stopy wołały o opatrunki na powstające odciski i krzyczały z prośbą o nowe obuwie, które będzie je ugniatać, w innych niż dotychczasowe miejscach. Ku wielkiemu zaskoczeniu, byłem już na około 150 miejscu. Marzyłem, że jeżeli to utrzymam, to będzie niesamowite.

SOBOTA

Do mety jest już niewiele niż maraton. Profil trasy nie będzie mnie prowadził wyżej niż 1000 metrów. W miarę płaska końcówka obfitowała w srogie elementy. Podłoże nie było łaskawsze, ani mniej wypłaszczone. Jedynie różnice wysokości były mniejsze. Marzyłem o mecie, ponieważ wiedziałem, że im więcej zrobię trasy nocą, we względnym chłodzie, tym mniej będę musiał walczyć z upałem za dnia. Na niskiej wysokości nie spodziewałem się marznącego deszczu czy takiego chłodu jak pierwszej nocy na wysokości ponad 2000 metrów. Wiedziałem, jednak, że słońce na końcówce, może mnie razem z moimi marzeniami o przyzwoitej pozycji po prostu zgrillować.

Dobrze pamiętam końcówkę. Trzeci punkt od końca, La possession. Po nim w miarę płasko wzdłuż wybrzeża. Przedostatni punkt, Grande Chaloupe oznaczał, że zostało ostanie niecałe 100 m w górę. Jak się okazało nie takie łatwe, bo w większości po dziwnej, brukowanej drodze, gdzie wielkość kamieni i sposób ich ułożenia pozwalał jedynie korzystać z tej drogi raczej czołgom niż samochodom cywilnym. Na pewno nie sprzyjało to ani biegowi, ani nawet marszowi. Dalej Le Colorado, punkt w parku na wzgórzu, z którego widać zarówno piękny widok na  zachodnie i północne wybrzeże, jak i wschodnie góry. Teraz tylko w dół. Ostatnie kilometry pokonałem z trzema Francuzami z których aż dwóch rozmawiało po angielsku. Przez cały bieg nie rozmawiałem praktycznie z nikim, więc było to przyjemną odmianą. Finalnie dwóch, którzy przyjechali z Francji, zostało w tyle. Jeden z nich był mieszkańcem Reunion i wydawało się, że zna się z wszystkimi kamieniami na ostatnim zbiegu, więc odpuściłem rywalizację, myśląc już o utrzymaniu zaskakującej dla mnie lokaty.

Słońce paliło. Kilkukilometrowy zbieg gdzie na 3-4 kilometrach trzeba było zgubić około 800 metrów wysokości, nie był łatwy dla zmęczonych nóg. Jednak udało mi się zachowywać powolny, ale jednak trucht w dół. Panorama na miasto Saint Denis krzyczała do mnie, że mi się udało, nie tylko dotrzeć i pokonać ten ultra maraton, uważany za jeden z najtrudniejszych stu milowców na świecie, ale przede wszystkim, że spełniłem marzenie.

Chłopak z Kielc do którego uśmiecha się z za zakrętu 40-stka. Chłopak bez sportowych genów, sportowej przeszłości, predyspozycji. Chłopak z płaskostopiem i alergią. Chłopak, który 10 lat temu wstał z kanapy dla siebie, dla zdrowia, dla dzieci i żony. Mało tego, że zmienił swoje życie, to ta zmiana pociągnęła zmiany w rodzinie. Nauczył się marzyć i marzenia realizować. Może nie wszystkie od ręki i na hurra, ale powoli i konsekwentnie. Tak jak, konsekwentnie z ponad 700 miejsca na początku Diagonale des fous przesuwałem się do przodu, żeby jako 123 zawodnik 30 edycji festiwalu Grand Raid, wbiec prowadzony przez dwie córeczki z polską flagą na metę stadionu Redoute.

Przeżyłem. A ten bieg we mnie żyje ciągle.

Wspomnę, o czymś co jest w amatorskim starcie niesamowite. Na mecie czekała nieznajoma Polka, która przyjechała do syna w odwiedziny. Czekała na mecie 3 godziny. Od 6 rano, aż do 8:57, kiedy przekroczyłem linię mety, bo chciała zobaczyć Polaka, który kończy bieg. To było bardzo miłe doświadczenie.

Diagonale des fous, w wolnym tłumaczeniu oznacza „przekątną szaleńców”. Bieg kultowy i powszechnie znany na świecie. Nie znam zawodów, gdzie na jednym górskim i to ekstremalnym dystansie startuje ponad 2700 osób. Może mniej znany jest w naszym kraju ze względu na trudność dostania się na Reunion. Ta mała wyspa jest terytorium zamorskim Francji i położona jest na Oceanie Indyjskim między Madagaskarem, a równie małym Mauritiusem, gdzie też próbowałem się zaaklimatyzować przed startem. Nie myśl o tych zawodach za szybko. Dojrzej do nich. Zapragnij ich tak bardzo, żeby nic nie było Cię w stanie zatrzymać przed osiągnieciem mety. Mnie to marzenie pochłonęło i napędzało przez cały rok startów, sportowych przygotowań, ale i organizacji całości wyjazdu.

Jeżeli interesują Cię dodatkowe szczegóły, proszę skontaktuj się ze mną.

Bez mojej żony Kasi i córek, Natalki z Lilką nie byłoby to możliwe. Dziękuję Kochani!

Dziękuję wszystkim osobom i firmom, które mnie wsparły w organizacji i przygotowaniach oraz wszystkim kibicującym mi w mediach społecznościowych. Dla amatora każda osoba wspierająca ma olbrzymie znaczenie.